Mój dziesięciolatek objął mnie rękami w pasie i mocno przytulił. Poczułem, jak się przykleił. Wypłakiwał bezsilność i smutek. Pogłaskałem go po włosach. Jeszcze kilka dni w podobnej sytuacji zamknąłby się w pokoju i dusił żal w samotności. Dziś było inaczej. Zmienił go jeden wieczór. Na chwilę stałem się powiernikiem jego słabości.
Chłopcy mają skłonności do zamykania się na innych. Niechętnie dzielą się przeżyciami. Rzadko też opowiadają o nowych doświadczeniach. Tym bardziej nauczyłem się szanować te chwile, w których jednak postanawiają coś o sobie powiedzieć. Zwykle wtedy moment nie jest odpowiedni, ale wiem, że jak przegapię to "otwarte okienko", to prędko się okazja nie powtórzy. Wycofanie dotyczy każdego rodzaju uczuć, więc równie skąpi są w opowiadaniu o trudnościach, porażkach, smutkach.
Muru, którym się otaczają, nie powinniśmy bagatelizować. Pokusa, by machnąć ręką, jest spora, bo przecież powiedział, że "nic mu nie jest". Nie przebijemy się przez niego jednak siłą, ale warto go obejść na około. Jakim sposobem jest czas spędzany sam na sam. Wspólne wyprawy, wyjazdy, takie bez mamy, bez rodzeństwa powoli budują relację. Tworzą cienką nitkę, za którą nasze dziecko w trudnych chwilach będzie chciało pociągnąć i poprosić o pomoc.
Niedawno pisałem o wspólnej wyprawie z moim nastolatkiem. Spędziliśmy ze sobą jeden dzień i jedną noc. Zrobiliśmy coś wyjątkowego. Przeżyliśmy czas, który stał się naszym wspólnym, wyjątkowym, niepowtarzalnym. Potem wróciliśmy do codzienności i... żadna rewolucja się nie wydarzyła. Pozostało tylko jedno, małe wspomnienie, które z kolejnym, a potem kolejnym ...
Klika dni temu mój dobry znajomy, tata dwóch synów, zapytał mnie o te właśnie wyprawy. Chciał się dowiedzieć, co takiego robię, że chcą ze mną chodzić.
Kiedy dzieci są jeszcze małe, to wychowanie wydaje się proste. Chętnie naśladują, podejmują naszą inicjatywę. Jako rodzice stanowimy ich cały świat. Gdy jednak pójdą do szkoły, czyli mniej więcej od siódmego roku życia, ten świat się rozszerza. Powoli schodzimy na drugi plan i utrzymanie wpływu, wymaga, byśmy przebili się przez konkurencję "pani wychowawczyni", kolegów i koleżanek.
Podczas przygotowania do mojej ostatniej wyprawy miałem przynajmniej dwa momenty, w których zastanawiałem się, czy mój plan ma sens. Powiedziałem to nawet głośno. Byłem przekonany, że tylko mnie zależy. Nie zrezygnowałem, bo przyznałbym się do porażki. Zmieniłem też pierwotny plan. Mieliśmy przecież jechać rowerami nad morze. Pomysł okazał się jednak zbyt kosztowny i niewykonalny logistycznie przy tak dużej rodzinie, jaką mamy. Jeszcze podczas wieczornych przygotowań do drogi zastanawiałem się, czy warto.
Tak właśnie od kuchni wyglądają wspólne wyprawy. Nie ma w tym fajerwerków i zachwytów. Czasem mam wrażenie, że jestem ostatnim, który wierzy w ich sens i efekt. Tylko na tym właśnie polega wychowanie. Nie wiemy, jakie przyniesie skutki i nie damy rady sterować drugim człowiekiem. Możemy tylko pokazywać, zachęcać i czekać.
Tamtego wieczoru dla mojego dziesięciolatka byłem wartościowym powiernikiem uczuć, bo dzień wcześniej przeżyliśmy wspólny czas. Byliśmy w kinie i oglądaliśmy film, w którym brał udział. Potem spacerowaliśmy i podziwialiśmy Warszawę nocą. Zjedliśmy lody w Złotych Tarasach i trochę rozmawialiśmy. Nie dużo, o różnych sprawach i historiach. Też nic szczególnego. Byliśmy tylko we dwóch i budowaliśmy kolejne wspomnienia, które zostaną z nami na długo. Może na zawsze?